Poniższy wpis oryginalnie ukazał się na moim nieistniejącym już blogu „Scribere necesse est”, a tam spodobał się swego czasu na tyle, że został przedrukowany w czasopiśmie „Parabellum”. Obecna notka jest nieco rozszerzona względem publikacji.
W roku 1872 na paryskim Salonie wystawiono między innymi obraz zapomnianego dziś malarza nazwiskiem Émile Betsellère (1847-1880), zatytułowany „L’oublié” – „Zapomniany”. Został on przypomniany (pun not intended) stosunkowo niedawno, głównie dzięki wystawie „Les désastres de la guerre” (Louvre-Lens 2014). Innych obrazów Betsellère’a nie sposób wyguglać tak, żeby mieć pewność, że to rzeczywiście jego, trudno więc powiedzieć, czy sam artysta został zapomniany słusznie, ale przypomnienie tego konkretnego obrazu z pewnością słuszne było, bo zwłaszcza w naturze robi wielkie wrażenie.

Jest szalenie prosty, wręcz bolesny w swoim realizmie, takim na pierwszy rzut oka w duchu akademickiego malarstwa drugiej połowy XIX wieku – spójrzmy choćby na czystość barw, na wyidealizowaną twarz młodego żołnierza. Ten człowiek, który właśnie przebudził się na polu bitwy, leżąc w śniegu, zapewne ranny, o czym świadczy plama krwi między jego rękami, na pewno wyziębiony, ma twarz tak olimpijsko spokojną, że niemal ekstatyczną (to wbrew pozorom nie oksymoron). Mundur jest idealnie czysty i niezniszczony. Obraz zdaje się sugerować, że jeśli ten młody mężczyzna do czegoś się przebudził, to do jakichś zaświatów, że tak naprawdę jest martwy. Podobnie jak krajobraz wokół niego.
Postać żołnierza wraz z wszechobecną bielą tła na tyle przykuwa wzrok, że potrzeba chwili, by w tym pustym, martwym krajobrazie dostrzec przymglone szczegóły: oddalający się ambulans, ludzi niosących rannego, konia stojącego obok strzaskanej armaty, pruski hełm leżący wśród innych pozostałości po bitwie. Oraz jedyny poza samą postacią żołnierza (i słabą poświatą na horyzoncie) kolor w tym krajobrazie: złoto sygnaturki w lewym dolnym rogu obrazu. I padlinożerne ptaki krążące nad polem bitwy wśród chmur i dymu. Ten krajobraz jest martwy lub umierający, podobnie jak bohater. I tylko trąbka daje nadzieję, że może jednak uda się wezwać pomoc.
Zostawmy na chwilę obraz i zerknijmy na utwór poetycki, który powstał niewiele wcześniej, bo w październiku 1870 roku, i jest związany z dokładnie tym samym wydarzeniem: wojną francusko-pruską (tą, która położyła kres II Cesarstwu Francuskiemu). Jest to wiersz młodziutkiego, szesnastoletniego, młodszego o siedem lat od Betsellère’a Arthura Rimbaud, „Le dormeur du val” (oryginał przytaczam pod notką, poniżej moje własne tłumaczenie z roku 2014, opublikowane również we wspomnianym „Parabellum”):
Śpiący w dolinie
To zielona dolina, w której śpiew strumienia
Niczym szalony trąca łachmany szuwarów
Srebrzyste; którą z dumnych szczytów opromienia
Słońce; to blaskiem światła pieniący się parów.Młody żołnierz – otwarte usta, goła głowa,
Ramiona zanurzone w barwinków błękity –
Śpi, leżąc w trawie, nad nim obłoków osnowa,
Blady w zielonym łożu, światłością obmytym.Ze stopami w kosaćcach śpi. Uśmiechu tyle
Co u dziecka chorego; zdrzemnął się na chwilę –
Jest mu zimno, więc ciepłem go, naturo, otul.Nie drgnie, choć nozdrza jego zapachy owioną;
Arthur Rimbaud, „Le dormeur du val” (1870), pierwodruk: „Anthologie des poètes français”, t. IV, Paryż 1888
Śpi w pełnym słońcu, z ręką na piersi złożoną,
W ciszy. Ma dwie czerwone dziury w prawym boku.

Obraz namalowany przez Rimbauda słowami (tak, to pretensjonalne wyrażenie wyjątkowo dobrze tu pasuje) jest dokładną odwrotnością tego, co widzieliśmy na malarskim płótnie. Pierwsza strofa opisuje krajobraz niemalże sielankowy, wiosenny albo letni, rozświetlony słońcem, pełen barw, radosny. Nic bardziej odległego od krajobrazu Betsellère’a. Druga strofa wprowadza element również paralelny z obrazem. Tu spokój jest wyłącznie spokojem, nie ma tej sugestii ekstazy, jest po prostu odpoczynek wśród przyjaznej natury. Żadnych padlinożerców, żadnego śniegu, żadnych ciemnych chmur, tylko zieleń, kwiaty, światło. Niemniej ostatni wers tej strofy z bladością, z oryginalną dwuznacznością pleurer (padać – jak deszcz, albo płakać), którą spróbowałam oddać przez niejednoznaczność obmywania, wprowadza pierwszy niepokój. Potem kwiaty o militarnym skojarzeniu (francuskie glaïeuls mają jednak mniej oczywisty na pierwszy rzut oka związek z glaive niż polskie mieczyki – dlatego zdecydowałam się na kosaćce, do których gladiole/mieczyki należą*), potem to porównanie do choroby, wreszcie zimno, bezruch i ta porażająca pointa. W sielankowym, radosnym krajobrazie oglądamy śmierć.
Podobno u genezy tego obrazu leży scena, którą Rimbaud widział na własne oczy, choć najczęściej uważa się, że Rimbaud napisał ten wiersz w odpowiedzi na klęskę francuską pod Sedanem (1 września 1870) – ta bitwa rozegrała się zaledwie 20 km od miasta Charleville, gdzie w roku 1870 mieszkał poeta.
Wróćmy do „Zapomnianego” z jego krajobrazem śmierci, trąbką i ambulansem na horyzoncie. Przedstawiona tu historia, co obraz tylko sugeruje, jest dokładnie à rebours: do obrazu pozował niejaki Pierre Prosper Théodore Larran z Bajonny (krajan malarza), młody poborowy roku 1870. W bitwie pod Gravelotte-Saint Privat (18 sierpnia 1870) został on ranny w serce i mimo iż pozostał na polu bitwy, uznany za martwego, ocalał, ponieważ zdołał wezwać pomoc. Usłyszała go sanitariuszka Czerwonego Krzyża Marie-Thérèse Jacquet, z którą ożenił się cztery lata później. Piękna historia, prawda?
(Nawiasem mówiąc, kilkakrotnie spotkałam się z podpisywaniem tego obrazu jako sceny z odwrotu z Rosji – nie ten mundur!)
Narzuca się oczywiście pytanie, czy autorzy tych dzieł – które przecież powstały niezależnie od siebie, wiersz Rimbauda ukazał się drukiem dopiero w roku 1888, a obraz jest późniejszy od jego powstania – mieli jakieś szanse dowiedzieć się o tym drugim. Niestety, małe szanse/niemożliwe. Rimbaud mógł odwiedzić Salon roku 1872, chyba że postanowił odrzucić wszelkie związki z oficjalną sztuką, ale jeśli jego wiersz nie dostał się w żaden inny sposób do obiegu przed rokiem 1880, to Betsellère nie dożył jego lektury.
Le dormeur du val
C’est un trou de verdure où chante une rivière,
Accrochant follement aux herbes des haillons
D’argent ; où le soleil, de la montagne fière,
Luit : c’est un petit val qui mousse de rayons.
Un soldat jeune, bouche ouverte, tête nue,
Et la nuque baignant dans le frais cresson bleu,
Dort ; il est étendu dans l’herbe, sous la nue,
Pâle dans son lit vert où la lumière pleut.Les pieds dans les glaïeuls, il dort. Souriant comme
Sourirait un enfant malade, il fait un somme :
Nature, berce-le chaudement : il a froid.Les parfums ne font pas frissonner sa narine ;
Il dort dans le soleil, la main sur sa poitrine,
Tranquille. Il a deux trous rouges au côté droit.

Dla porządku powinnam dodać, że w 1911 r. ukazało się pierwsze polskie tłumaczenie tego wiersza, pióra młodopolskiej poetki, Bronisławy Ostrowskiej („Śpiący w kotlinie”). Kto chce, może je znaleźć na wikipedii, ale jest to raczej swobodna wariacja na temat tego wiersza. Da się też w internetach znaleźć różne mniej lub bardziej amatorskie próby mierzenia się z tym tekstem.
* Wklejam tu „obronę kosaćca”, którą napisałam w związku z dyskusją na Facebooku. Takie małe credo przekładowe, contra puryści botaniczni.
W oryginale glaïeuls – mieczyki. Ale poezja to nie jest traktat botaniczny i liczy się między innymi eufonia. Poeta też niekoniecznie kieruje się wiedzą botaniczną, w większym stopniu – rymem, rytmem, brzmieniem. Oczywiście z wyborem tłumacza można dyskutować, jak z każdym wyborem artystycznym. Moja decyzja była świadoma. Kiedy czytałam sobie na głos wersję z będącymi wręcz kalką językową z francuskiego „mieczykami” („Ze stopami w mieczykach śpi”) miałam bardzo zdecydowanie za mocne skojarzenie z bronią, a nie kwiatem. Po francusku to słowo też pochodzi od miecza (glaive), ale oznacza wyłącznie kwiat. Kosaciec ma po polsku również skojarzenie z bronią, ale mniej narzucające się. Ponieważ inspiracją do wiersza była dla Rimbauda wojna francusko-pruska, konkretnie w Wogezach, sprawdziłam, czy w Wogezach rosną kosaćce (irysy) – rosną, a więc obraz nie jest niemożliwy. Skądinąd jest w tym przekładzie jeszcze jedna botaniczna zmiana, ale ponieważ Ostrowska w ogóle drugą roślinę traktuje omownie („modre ziele”), trzeba zajrzeć do oryginału, żeby ją wychwycić. Mamy tam mianowicie „cresson bleu”. W kilku amatorskich przekładach dostępnych w necie znajdujemy w tym miejscu rukiew wodną, co jest błędem, bo rukiew to cresson, podczas gdy jakkolwiek rimbaudowski cresson bleu troszkę spędza sen z oczu komentatorom, nie jest to na pewno rukiew. Cresson bleu to u niego na 99,9% bardzo popularna roślina o łacińskiej nazwie Veronica beccabunga, po francusku najczęściej cresson de cheval. Ma ona niewątpliwie polską nazwę: przetacznik bobowniczek. No i teraz prosze sobie wyobrazić to tłumaczenie: „ramiona zanurzone w przetaczników bobowniczków błękity”. Można kombinować, ale upchnąć ośmiosylabowy kwiat w jednym, pełnym innych znaczeń wersie – hardkor. Plus ten bobowniczek brzmi dość komicznie i złamałby nastrój. Poza tym znowu: Rimbaud nie pisał tu traktatu botanicznego, ale najwyraźniej chciał mieć roślinę o małych kwiatkach, która tworzy rodzaj niebieskiego dywanu. Taką rośliną, również występującą w Wogezach, jest oprócz przetacznika bobowniczka barwinek. Brzmiący neutralnie i mający odpowiednią liczbę sylab. Dlatego w roli cresson bleu wystąpił barwinek. Skądinąd podobne przestępstwo botaniczne popełniłam, tłumacząc „Odę do słowika” Keatsa (Literatura na Świecie 2012/9-10). Dotychczasowi tłumacze upierali się przy fatalnie brzmiących w poezji, za to dosłownych różach piżmowych i eglantynach (pomińmy, że ta druga nazwa w Polsce nie kojarzy się w oczywisty sposób z różą). Keatsowi chodziło jednak o ewokację świata zapachów majowego wieczoru, a nie o botaniczne wyliczanie gatunków. Mam więc tam konwalię, przyznaję otwarcie i bez bicia.
Piękny artykuł, dziękuję. Nasunęło mi się skojarzenie z wierszem Lermontowa „Sen” – zacytuję choć fragment: „Z południa skwar w dolinie Dagestanu
Leżałem z kulą w sercu, zesztywniały.
Z dymiącej jeszcze, niezapiekłej rany
Krwi mojej krople ciurkiem upływały.
Leżałem sam na piasku, śród doliny,
Gromady skał piętrzyły się pod niebo,
Prażyło słońce żółte ich wyżyny
I mnie prażyło, martwym snem śpiącego.”
Wygląda na to, że jak zwykle „wszystko” zaczęło się w romantyzmie!
PolubieniePolubienie
Piękny ten Lermontow, nie znałam, dziękuję!
PolubieniePolubione przez 1 osoba