Konkursy okolicznościowe, zwłaszcza takie urządzane przez władzę, nie mają szczególnie dobrej opinii, prawda? Myśli się o nich raczej w kategoriach lizusostwa i koniunkturalizmu. W roku 1811 ogłoszono, rzecz jasna, mnóstwo konkursów z okazji narodzin następcy cesarskiego tronu Francji, Króla Rzymu – tego samego, którego później nazwano „Orlątkiem”, i o którym często tu piszę. W lutym w Archiwach Narodowych Francji zapoznałam się (pobieżnie) z setkami wierszy i popisów retorycznych, w różnych językach, napisanych na tę okazję. A konkursy odbywały się wszędzie: oprócz głównego, ogólnego, były też szkolne czy uniwersyteckie; ponadto ludzie pisali po prostu z własnej woli. Jest tego kilka dużych kartonów.
Zapoznałam się jednak również – bliżej – z czymś znacznie ciekawszym, mianowicie z opiniami konkursowymi.
Otóż jurorzy byli bardzo uczciwi. Ogromna większość utworów została oceniona jako „przeciętne” (médiocre, co w ówczesnym francuskim właśnie tyle znaczyło, choć dziś znaczy raczej „marne”), całkiem sporo jako złe lub nawet bardzo złe (mauvais, très mauvais, a zdarzały się nawet bardziej kwieciste określenia w rodzaju „niewiarygodnie złe”), a bardzo (!) niewiele jako dobre, o wybitnych już nie wspominając. Przy wielu takich, które dostały słabe lub złe oceny, znajdujemy dopiski w rodzaju „można pochwalić dobre intencje”.

Oczywiście wydano okolicznościowe tomiki, zawierające utwory wyróżnione – i tu rzecz dość ważna. Nawet jeśli umieszczono w nich trochę tych przeciętnych – to uderza ich poprawność czysto literacka: konstrukcyjna, stylistyczna, treściowa. Po prostu dlatego, że w ówczesnych szkołach uczono rzemiosła: pisania wierszy, nie mówiąc już o mowach okolicznościowych. Uczono sztuki retoryki, uczono klasycznych form i klasycystycznych norm poetyckich. To też sprawiało, że jurorom było łatwiej odróżnić utwory napisane wyłącznie poprawnie, według reguł, od tych, które ukazywały talent autora.
I tu rzecz absolutnie najciekawsza. Bezapelacyjnym zwycięzcą głównego konkursu, w którym brali udział bardzo różni ludzie, został pewien osiemnastoletni uczeń Lycée Napoléon, który napisał utwór pod wieloma względami bardzo w guście epoki, odwołujący się zarówno formą, jak i treścią do wciąż modnego antyku – a zarazem nadał mu kształt wyglądający już ku romantycznemu niepokojowi. To nie są regularne strofy, nie ma też prostych schematów wersyfikacyjnych, rymy przeplatają się nie zawsze konwencjonalnie. Brawo dla komisji, że nagrodziła tak ciekawy formalnie utwór.

Jego autor zaś nazywał się Casimir Delavigne, urodził się 4 kwietnia 1793, i miał niedługo zostać jednym z najwybitniejszych poetów swojej epoki. (Tu ciekawostka: trzy lata później w konkursie na wiersz promujący szczepienia nagrody nie dostał, bo – napisał utwór zbyt sztywny i nieoryginalny!) Delavigne dodatek pozostał wierny Cesarstwu i ideom tej epoki nawet za Restauracji. W Polsce najlepiej znany jest oczywiście jako autor słów „Warszawianki 1831”, tej zaczynającej się od słów „Oto dziś dzień krwi i chwały…” Oczywiście oryginał jest francuski – i poetycko lepszy od polskiej adaptacji Karola Sienkiewicza. No i nie nadaje się do śpiewania na melodię Karola Kurpińskiego, bo ma zupełnie inny rytm.
Jak więc widać, nawet komisje okolicznościowych, pochwalnych konkursów bywają rzetelne w swoich ocenach…
